Są takie rzeczy w życiu, których moim zdaniem pod żadnym pozorem nie należy robić. Jedną z nich jest racjonalizowanie (na siłę) symboliki filmów Lyncha. W sieci można znaleźć wiele prób tego typu i czasem jest to nawet zabawne, a czasem wręcz przeciwnie.
Wiadomo, że nie dotyczy to wszystkich filmów, bo niektóre są proste jak Prosta Historia, a inne nie aż tak znowu zawiłe.
Jednak kiedy ludzie biorą na swój radosny warsztat Eraserhead, zaczyna się robić groźnie.
To chyba jeden z najbardziej pojebanych filmów Lyncha, gdzie jednak wszystko do siebie pasuje. Nie tak jak w późniejszym etapie twórczości, czego kulminacją jest bełkot Inland Empire. Odświeżyłem sobie całkiem niedawno Eraserhead i nadal uważam, że jest to chyba największe dzieło Lyncha.
Uwielbiam oglądać to tak po prostu, bez refleksji. Chłonąć obraz i dźwięk. Teoretycznie, gdyby wyrzucić część symboli, Eraserhead można by odczytać jako nieco pokręconą historię o samotności, rozczarowaniu, lęku przed światem, przed ojcostwem. Można. Tylko czy gdyby Lynchowi chodziło tylko o to, opowiadałby to w ten dziwaczny sposób? Być może inaczej nie potrafi albo nie chce, bo po prostu jest zmanierowanym artystą albo ma strasznie nasrane we łbie.
Załóżmy jednak optymistycznie, że chce nam powiedzieć coś więcej. Niekoniecznie do końca świadomie. Może jest tylko wrażliwą anteną, która odbiera subtelne sygnały z kosmosu, niedostępne dla większości. I to jest dobry punkt wyjścia dla moich rozważań.
W latach 90 studiowałem filozofię. Na drugim roku na tapecie było średniowiecze. W moje ręce trafiły wtedy fragmenty książki „Gnostycy” J. Lacarriere’a. Najprawdopodobniej przerabialiśmy na zajęciach jakieś teksty z „Literatury na świecie”, w której przedrukowano parę rozdziałów tej książki. W tamtym czasie widzenie świata gnostyków stawało się mi co raz bliższe, a rozdział „Paszkwil Ciała” zrobił na mnie szczególne wrażenie.
Nie pamiętam, kiedy obejrzałem Eraserhead po raz pierwszy. Wiem za to na pewno, kiedy połączyłem w swojej głowie Lyncha i Lacarriere’a. Pod koniec 2007 zupełnie niezależnie odświeżyłem sobie film i książkę, a podobieństwo symboli w obu dziełach wydało mi się wyjątkowe. Uporczywe rozmyślanie o tym stało oczywiście w sprzeczności z moją świętą zasadą, o której wspomniałem na samym początku. Co jednak zrobić. Nie pierwszy to raz, kiedy można mnie było złapać na większej lub mniejszej niekonsekwencji.
Podzieliłem się nawet swoimi „rewelacjami” na pewnym forum internetowym o Lynchu, ale spotkało się to z dość dziwnym przyjęciem.
Minęło sporo czasu, a ja prawie o tym zapomniałem. Kilka tygodni temu wspomniałem jednak o tym znajomemu, a nawet pokazałem moją dyskusję w internecie. Ponieważ nadal wydawało mi się to dość interesujące, postanowiłem o tym napisać. I również tym razem zacytuję kilka fragmentów z książki, nie komentując ich prawie wcale. Wydaje mi się bowiem, że pewne podobieństwa są tak jaskrawe, że jest to zbędne.
“Pięć palców. Cztery kończyny. Dwoje oczu. Jeden mózg. i jedna nazwa: homo hipedus, sapiens, loquens. Jakże łatwo opisać człowieka, kiedy posiada się duchowy dystans mieszkańca Syriusza!”
“Ale gnostycy czuli przecież, że pochodzą z Syriusza, a raczej z jakiegoś jeszcze dalszego, jeszcze trudniej dostępnego, jeszcze dziwniejszego świata, leżącego gdzieś poza Syriuszem. Zapewne tym się tłumaczy to obce, a przede wszystkim pogardliwe spojrzenie; obrzucali nim nasza ludzką powierzchowność, naszą człowiekowatą budowę i naszą smutna dolę zarodka, który został przed czasem rzucony na pustynie świata i który nieustannie od tej chwili powtarza ten sam cierpiętniczy okrzyk, jakim obwieścił swoje przyjście na świat.”
“Gnostycy byliby niewątpliwie zafascynowani odkryciami Freuda i freudystów, cała bowiem ich kosmologia i antropologia naznaczone są piętnem owego kosmicznego traumatyzmu, jakim było przedwczesne pojawienie się człowieka. Błąd aniołów, wskutek czego zostaliśmy rzuceni w świat, niewczesna i niezdarna inicjatywa tych, którym zachciało się odtworzyć wzór, świetlany archetyp wypływający z intelektu prawdziwego Boga, doprowadziły po prostu do poronienia niegotowej, dopiero kształtującej się materii. Zrodzona w ten sposób istota nie była człowiekiem, lecz niezdolnym jeszcze do życia zarodkiem, bezkształtnym robakiem, którego prawdziwy Bóg nie wiedzieć dlaczego postanowił utrzymać przy życiu.”
“Za skomplikowanymi meandrami gnostyckiej mitologii kryje się oczywista prawda: oto wszyscy jesteśmy wcześniakami.”
“Sądzę, że cała późniejsza postawa gnostyków wobec człowieka, społeczeństwa, ludzkiej rasy i kosmicznych mechanizmów wywodzi się z tego obrazu, z tej pierwotnej wizji (chciałoby się wręcz powiedzieć: z tej imago) dotyczącej powstania człowieka, który po wsze czasy został napiętnowany swymi przedwczesnymi narodzinami. jesteśmy jak poczwarki, za wcześnie zerwano z nas ochronny kokon.”
I na koniec jeszcze jeden fragment:
“Inaczej mówiąc, oczywiste wydaje się przynajmniej to, że nasz świat mrocznego ognia, jest domeną zła. Terminu tego nie należy rozumieć tu w sensie moralnym, lecz w sensie biologicznym. Złem jest samo istnienie materii, uznanej za twór groteskowy, za niewydarzony plon pierwotnego nasienia. Senność naszej duszy sprawia, że bierzemy za rzeczywistość to, co jest pozornym światem sennych marzeń. Oto wszystkie dane – dzisiaj powiedzielibyśmy: wszystkie struktury – naszego codziennego świata. Każdym porem wydziela ono zło i nasz byt myślący jest powiązany ze złem w sposób równie nieuchronny, jak nasz byt fizyczny z węglem zawartym w jądrach naszych komórek.”
Oczywistym jest, że nie było możliwości, by Lynch miał styczność z tą książką, przed lub w trakcie kręcenia Eraserhead. Ba, pewnie nie nigdy nie miał jej nawet w rękach. Byłoby to z resztą zbyt banalne. Piękna jest właśnie ta niezwykła koincydencja.
Z jednej strony w jakimś wywiadzie Lynch stwierdził, że jeszcze nigdy żadna próba tłumaczenia jego filmu nie była tożsama z jego własną wizją. Tak pewnie by było i w tym wypadku. Z drugiej, błogosławi każdą interpretację, która pojawi się w głowie oglądającego Eraserhead:
„The whole film is undercurrents of sort of subconscious … You know, and it kind of wiggles around in there, and it’s how it strikes each person. It definitely means something to me, but I don’t want to to talk about that. It means other things to other people, and that’s great”
To bardzo ciekawe podejście. Wiem, ale nie powiem, a wy wszyscy możecie sobie myśleć, co chcecie, i to jest dobre. Pamiętacie, co napisałem o Lynchu jako o nieświadomej, wrażliwej antenie?
Wróćmy jednak do sedna.
Tak jak wspomniałem wcześniej, najbardziej lubię oglądać Eraserhead w sposób intuicyjny i jak najmniej rozumowy, a powyższy gnostycki trop traktuję bardziej jako ciekawostkę. A mimo tego, ciężko mi jest już spojrzeć na film bez tego bagażu. Gdybym miał nakręcić coś, co w poetycki sposób obrazowałoby postrzeganie świata przez gnostyków, byłby to pewnie film w rodzaju Eraserhead.
To już jednak wyłącznie mój problem, a to, co zrobicie z moimi spostrzeżeniami, to już inna bajka. Mam jednak cichą nadzieję, że kogoś to w jakimś stopniu zainteresowało. A przynajmniej zainteresowała Was książka „Gnostycy”, którą można odnaleźć w internecie.